Forum dystrybutyzm w teorii i praktyce Strona Główna dystrybutyzm w teorii i praktyce
dystrybutyzm w teorii i praktyce
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Kapitalizm niszczy demokrację

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum dystrybutyzm w teorii i praktyce Strona Główna -> Varia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
anarcha78
Administrator



Dołączył: 26 Wrz 2007
Posty: 64
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/1
Skąd: Łódź

PostWysłany: Nie 11:40, 04 Lis 2007    Temat postu: Kapitalizm niszczy demokrację

Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Wydanie 13 - nr 39 (2622) z dnia 29-09-2007; s. 3
Społeczeństwo. Władza konsumentów
Kapitalizm niszczy demokrację
Z Robertem B.Reichem o tym, dlaczego demokracja stała się w dużym stopniu fasadą zasłaniającą interesy różnych korporacji, rozmawia Jacek Żakowski


Jacek Żakowski: – Co to jest superkapitalizm?

Robert B. Reich: – A ile mam czasu?

Na odpowiedź na to pytanie jakieś 30 sekund.

Zatem, superkapitalizm to system, który w ostatnich kilkunastu latach stopniowo wypiera demokratyczny kapitalizm funkcjonujący na Zachodzie od II wojny światowej. Zdążyłem.

Doskonale.

Ale za jaką cenę? Ta odpowiedź była z grubsza taka, jak demokracja w obliczu superkapitalizmu. To znaczy, forma jest zachowana, ale istotna treść zanikła.

W jakim sensie pana zdaniem treść demokracji zanikła?

Może jeszcze całkiem nie zanikła, ale wyraźnie zanika. Fenomen demokratycznego kapitalizmu, który w XX w. przyniósł światu niebywały postęp, pokonał dwa totalitaryzmy, wyzwolił prawie wszystkie upośledzone grupy i upowszechnił dobrobyt, polegał na trwałej synergii między demokracją a kapitalizmem. Demokracja ustanawiała zasady, a kapitalizm wypełniał je swoim dynamizmem. W ten sposób obywatel, który jest w każdym z nas, prowadził na forum publicznym niekończące się negocjacje z konsumentem i inwestorem, którzy też w każdym z nas siedzą. Inwestor i konsument dbali o indywidualne interesy. A obywatel dbał o to, co ludzie muszą robić wspólnie. Bo każdy z nas może do pewnego stopnia indywidualnie pomnażać swoje ekonomiczne zasoby i każdy może sam konsumować, ale są ważne potrzeby, których indywidualnie zaspokoić się nie da. Bezpieczeństwa pan sobie przecież sam nie może zapewnić. Ani edukacji dla dzieci. I nie zbuduje pan samodzielnie dróg, którymi pan jeździ. Jest wielka sfera potrzeb, których zaspokojenie musi być organizowane metodą polityczną, czyli dzięki porozumieniu dużej grupy ludzi. Jego osiąganiu najlepiej służyła zaś demokracja.

Służyła czy służy?

Służyła, dopóki istniała równowaga między obywatelem z jednej a konsumentem i inwestorem z drugiej strony. Dziś demokracja dramatycznie osłabła, bo konsument i inwestor w większości z nas i w skali społecznej zdominowali, a właściwie podporządkowali sobie obywatela. A bez obywateli nie ma demokracji. Trudno jest mówić o demokratycznym podejmowaniu decyzji co do reguł mających rządzić naszymi wspólnymi sprawami, gdy jedni nie chcą, a drudzy nie mogą brać udziału w powszechnej publicznej debacie, jak to było jeszcze w latach 40., 50., 60. czy 70.

Pana zdaniem nie chcą i nie mogą?

Pozycja obywatela i jakość demokracji degradują się od trzydziestu lat. Mam wrażenie, że doszliśmy do rozdroża. Nie da się już dłużej bezkarnie udawać, że demokracja działa tak sprawnie jak w latach 60.
Od początku lat 70. wiele osób zauważa słabnięcie i kryzys demokracji – począwszy chyba od słynnego raportu Huntingtona dla Komisji Trójstronnej. Ale demokracja przetrwała i rozprzestrzenia się po niemal całym świecie.
Wolałbym powiedzieć, że wybory odbywają się w coraz liczniejszych państwach. Ale same wybory to jeszcze nie jest demokracja. Demokracja wymaga równowagi między polityką a rynkiem. To zanik tej równowagi, a nie – jak twierdził Huntington – zmiana kulturowa, powoduje kryzys demokracji. Kapitalizm zmienił się dramatycznie i zdominował mechanizm demokratyczny.

Pana zdaniem kryzys demokracji jest skutkiem rosnącego wpływu neoliberalizmu?

Nie. Polityczna kariera neoliberalizmu, sukcesy Margaret Thatcher i Ronalda Reagana były skutkiem, a nie przyczyną nowej sytuacji. Superkapitalizm narodził się w latach 70., zanim w 1979 r. pani Thatcher doszła do władzy w Anglii i zanim w 1981 r. Ronald Reagan został prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Więc skąd się wzięła ta zmiana?

Z nowych technologii stworzonych przez amerykańskie instytucje rządowe w ramach zimnej wojny. W czasie wojny wietnamskiej, w połowie lat 70., zaczęto je masowo przekazywać do cywilnego użytku. Te technologie radykalnie zmieniły komunikację, telekomunikację, transport i finanse. Na skutek zmian technologicznych konkurencja zaczęła gwałtownie się zaostrzać, zmuszając przedsiębiorców do coraz intensywniejszego zabiegania o polityczne wsparcie. Dziś często się mówi, że po 11 września nic na świecie nie jest takie samo. Wcześniej w Ameryce mówiło się podobnie o wojnie wietnamskiej. I to była prawda. Ale nie – jak sądzono powszechnie – w tym sensie, że Wietnam zmienił amerykańską czy zachodnią mentalność i kulturę, tylko w tym, że zmienił naszą gospodarkę. A ponieważ była to gospodarka zdecydowanie dominująca w świecie – przynajmniej w wolnym świecie – więc inne gospodarki musiały pójść naszym tropem. Za nową gospodarką musiała z czasem przyjść nowa polityka.

Nowa gospodarka to jest termin odnoszący się do powszechnej informatyzacji i boomu komputerowego lat 90.

Ale ona nie zaczęła się od komputera osobistego ani od Internetu, tylko od potężnych stalowych kontenerów wielokrotnego użytku, które umożliwiają bezpieczne i szybkie przeładowywanie i transportowanie towarów ciężarówkami, koleją, samolotami i statkami kontenerowymi. Kontenery wymyślono w latach 50., ale na wielką skalę zaczęto ich używać dziesięć lat później, by z Ameryki do Wietnamu dostarczać zaopatrzenie dla armii. Przez pierwsze lata kontenery wracały z Wietnamu puste. Ale gdy w 1966 r. nasza armia w Wietnamie zaczęła się zbliżać do pół miliona żołnierzy, liczba płynących przez ocean pustych kontenerów stała się tak wielka, przewoziło je tak wiele firm żeglugowych, że wreszcie ktoś musiał wpaść na pomysł, żeby w drodze powrotnej zawinąć do Japonii i czymś je załadować. Jeszcze w 1967 r. żadna linia kontenerowa nie łączyła Japonii z Ameryką. Rok później było ich już siedem. Tak się zaczęła rewolucja światowego handlu, która zmieniła wszystko. To był początek procesu, który demokratyczny kapitalizm przekształcił w superkapitalizm. Dziś po świecie krąży już blisko cztery tysiące kontenerowców i 15 mln kontenerów.

Pana zdaniem to kontenery zniszczyły demokrację?

Od nich zaczęła się spirala coraz bardziej globalizującej się konkurencji, która zmusiła firmy do bardziej radykalnego zaangażowania się w politykę. Niech pan sobie wyobrazi, jakim szokiem dla amerykańskiej gospodarki był fakt, że w latach 70. proporcja między importem a produkcją krajową zmieniła się z 1:7 do 1:3. A bez kontenerów to by się nie stało. Oczywiście, gdy ruszyła inwazja azjatyckich produktów, w Ameryce podniosło się larum, że import niszczy nasze przedsiębiorstwa i że tracą one zdolność konkurencyjną. Rząd zaczął więc ograniczać import, żeby zmniejszyć konkurencję z krajów, gdzie siła robocza jest tańsza. Efekt był jednak inny od zamierzonego. Bo obcy producenci napotykając bariery importowe zaczęli budować swoje fabryki w Ameryce. Kiedy ten proces się zaczął, trzej wielcy producenci kontrolowali cały amerykański przemysł samochodowy. Dziś Japończycy i Europejczycy zatrudniają w USA jedną piątą pracowników przemysłu samochodowego. Nikt z wielkiej chicagowskiej trójki nie jest już swojej przyszłości pewien. W obliczu rosnącej konkurencji egzystencja wielkich amerykańskich firm z przemysłu samochodowego czy lotniczego zaczęła bardziej niż kiedykolwiek zależeć od zamówień rządowych i regulacji określających koszty pracy czy standardy ekologiczne. Trudno się dziwić, że stojąc w obliczu zagłady, firmy zaczęły coraz więcej pieniędzy wydawać na politykę.
Ale nigdy nie wydawały tyle co obecnie. Bo nigdy nie były tak słabe, tak niepewne przyszłości i tak bardzo uzależnione od rządów. Jeszcze w latach 50. czy 60. wielkie przedsiębiorstwa były kolosami ze spiżu. Nie musiały martwić się o swoją przyszłość, bo rząd sam z siebie troszczył się o nie razem z potężnymi związkami zawodowymi. Niska konkurencja, możliwość podnoszenia cen, w dużej mierze regulowanych porozumieniami między rządem, związkami i zarządami przedsiębiorstw, powodowały, że przedsiębiorstwa były wrażliwe na postulaty płacowe i socjalne pracowników. Przed wojną wietnamską duża część amerykańskich robotników zrównała się z klasą średnią. Rosnąca konkurencja napędzana nowymi technologiami sprawiła, że to zaczęło się zmieniać. Kiedy do cywilnego użytku weszły komputery, a potem Internet, wielkie amerykańskie oligopole zaczęły tworzyć globalne łańcuchy zaopatrzenia. Import przestał polegać na kupowaniu zagranicznych produktów. Dziś połowa amerykańskiego importu to półprodukty, które amerykańskie korporacje wytwarzają w swoich zagranicznych fabrykach, a po zmontowaniu często znów wysyłają za granicę. Na przykład w produkowanych przez General Electric silnikach do kanadyjskich samolotów Bombardier jedną czwartą stanowią części, które GE wytwarza w Japonii. Z roku na rok coraz trudniej byłoby powiedzieć, który produkt jest amerykański, a który importowany, więc coraz trudniej jest też powiedzieć, co to właściwie jest amerykańska gospodarka.

To już jest skutek politycznych decyzji neoliberałów deregulujących gospodarkę w latach 80.

Ale deregulacja nie była dziełem neoliberałów. Powtarzam: była skutkiem zmian technologicznych związanych z wojną wietnamską. Kiedy na przykład dzięki badaniom finansowanym przez armię staniały masowo produkowane samoloty i obniżyły się koszty ich eksploatacji, a na rynku pojawiła się rzesza byłych wojskowych pilotów, zaczęły licznie powstawać małe firmy lotnicze, gotowe świadczyć usługi dużo taniej niż kolosy takie jak Pan Am czy TWA. Tylko że rynek lotniczy był regulowany. Ceny był ustalane urzędowo i trasy też były urzędowo przyznawane kilku uznanym przewoźnikom. Więc mali zaczęli walczyć o deregulację. A duzi ich poparli, bo dusili się w gorsecie urzędowych cen i licencji na trasy. Po kilku latach walki, w roku 1978, czyli na dwa lata przed prezydenturą Reagana, rynek lotniczy został uwolniony. Podobnie za prezydentury Forda i Cartera stało się w telekomunikacji, w sektorze finansowym i w wielu innych regulowanych wcześniej dziedzinach gospodarki. Dzięki temu gospodarka ruszyła z kopyta i za czasów Reagana Ameryka przeżyła wielkie prosperity, za które teraz płacimy.

Pana zdaniem deregulacja i zniesienie urzędowych barier dla biznesu okazały się dla Ameryki szkodliwe?

Gospodarkę w wielu dziedzinach popchnęła do przodu. W ciągu ostatnich trzydziestu lat dochód narodowy USA się przecież potroił. Ale deregulacja rozsadziła system społeczny i polityczny. Bo nic nie ma za darmo. Za każdą obniżkę cen i każdą okazję, która cieszy nas jako konsumentów albo inwestorów, ktoś musi zapłacić. Kiedy na przykład kupuje pan coraz tańsze bilety lotnicze w Internecie, traci na tym nie tylko agent w biurze podróży, ale też stewardesa, której pensja maleje z roku na rok. Każdy kij ma oczywiście dwa końce. Deregulacja, która pogrążyła miliony pracowników, dla konsumentów i dla inwestorów była niezwykle korzystna, bo dała im niewyobrażalny wcześniej wybór. Przez dziesiątki lat mieszkańcy całkiem sporych amerykańskich miasteczek mieli nie tylko jedną firmę telefoniczną, ale też jeden bank, z którego mogli korzystać. Jeszcze w latach 70. wszyscy mieszkańcy mieli identyczne czarne telefony i identyczne książeczki czekowe. Po deregulacji nowe firmy telefoniczne i banki zaczęły gwałtownie walczyć o klientów. Ceny spadały, jakość usług rosła, a oszczędności nie trzeba już było trzymać na koncie w lokalnym banku, gdzie każdy otrzymywał urzędowo określone odsetki wysokości 5,25 proc. rocznie. Od 1980 r. banki i instytucje finansowe zaczęły konkurować nie tylko stopami procentowymi, ale też nowymi formami oszczędzania. W 1970 r. zaledwie co szósty Amerykanin miał akcje. Dziś ma je więcej niż co drugi. To dobrze pokazuje społeczną skalę zmiany.

Co może być złego w tym, że coraz więcej ludzi ma akcje?

Na pierwszy rzut oka nic złego w tym nie ma. Ale jeśli doda pan do tego informację, że piętnaście lat temu przeciętny inwestor sprzedawał akcje po mniej więcej dwóch latach, pięć lat temu po roku, a rok temu po mniej niż sześciu miesiącach, musi pan zauważyć, że uwolnienie rynku finansowego zmieniło relacje między inwestorami a przedsiębiorstwami. Dopóki obrót akcjami był trudny i kosztowny, były one – podobnie jak zgromadzone w bankach oszczędności – przede wszystkim rodzajem lokaty czy zabezpieczenia na czarną godzinę, które przy okazji przynosiło co roku paroprocentowy zysk. Inwestorom wystarczały niewielkie dywidendy i świadomość, że w razie czego mają bezpieczne rezerwy finansowe. Dziś inwestorzy domagają się od zarządów przedsiębiorstw, by wartość akcji stale i szybko rosła. Jeśli przedsiębiorstwo nie spełnia ich oczekiwań, bez wahania pozbywają się jego akcji. A inwestorzy instytucjonalni – przede wszystkim fundusze emerytalne, którym w ramach liberalizacji pozwolono inwestować na giełdzie – są jeszcze bardziej wymagający od indywidualnych. I bardzo bezwzględnie egzekwują realizację swoich oczekiwań. Prezesi spółek giełdowych doskonale wiedzą, że statystycznie biorąc ich szansa przetrwania na stanowisku przez następne sześć miesięcy maleje o 50 proc., jeśli trend wzrostowy ich akcji zostanie zatrzymany i agencja ratingowa obniży rekomendację spółki z „kupuj” na „trzymaj”. Podobne ryzyko dotyczy pracowników funduszy inwestycyjnych, którzy nie są w stanie wygenerować odpowiedniego zysku z kapitałów, które im powierzono. Ta presja sprawia, że także wewnątrz przedsiębiorstw stosunki stają się nieporównanie bardziej brutalne. Zarządy po prostu nie mogą sobie pozwolić na to, by – jak to było jeszcze w latach 60. czy 70. – traktować przedsiębiorstwo jak wielką rodzinę, płacić pracownikom więcej niż to niezbędnie konieczne, oferować pakiety socjalne, dbać o miejscowość, w której mieści się firma i jeszcze zachowywać się patriotycznie, czyli na przykład preferować krajowych dostawców. Wielkie korporacje mają dziś specjalnych pracowników, którzy nieustannie wyszukują na świecie jeszcze tańszych dostawców. Już jeden procent różnicy w cenie może skłonić korporację do zmiany kontrahenta. Wiedząc o tym, nawet najbardziej bojowe związki zawodowe, które 30 lat temu gwarantowały swoim członkom bajeczne przywileje, muszą godzić się na coraz gorsze warunki zatrudnienia.

Dlaczego muszą?

Żeby ich członkowie nie stracili pracy. Bo na zderegulowanym rynku epoki Internetu firma, która produkuje choćby o parę procent drożej niż konkurencja, może stracić wszystkich klientów równie szybko, jak swoje posady straci zarząd, który nie będzie wymuszał nieustannego obniżania kosztów. Przedsiębiorstwa znalazły się pod niewyobrażalną jeszcze niedawno presją wywieraną z dwóch stron jednocześnie. Ze strony klientów i ze strony inwestorów. A ich ofiarą w pierwszej kolejności padają pracownicy, którzy – jakkolwiek by to dziwacznie brzmiało – jako klienci i posiadacze akcji sami biorą udział w wywieraniu takiej presji na swoich własnych szefów. Ekstremalnym przykładem są pracownicy Wal Martu – największej na świecie sieci sklepów, która jest jednocześnie największym prywatnym pracodawcą w USA, Kanadzie i Meksyku. Wal Mart płaci tak mało, że pracownicy, aby przeżyć, muszą korzystać z pomocy społecznej. Ale swoje zasiłki wydają w Wal Marcie, bo tam jest najtaniej. Ponieważ zaś dokonując zakupów kierują się tylko ceną, mimo woli biorą udział w wymuszaniu obniżania swoich własnych płac, a także płac u dostawców Wal Martu, którzy walcząc o zamówienia największego klienta konkurują cenami produktów. Wal Mart ma gigantyczne zyski. W zeszłym roku zarobił na czysto 11 mld dol. Mógłby więc podwyższyć płace pracownikom. Ale zarząd doskonale wie, że gdyby podwyższył płace i obniżył zyski, nawet jego pracownicy posiadający akcje zaczęliby je sprzedawać, ich cena by spadła i inwestorzy instytucjonalni bardzo szybko by doprowadzili do zmiany zarządu.

Niech mi pan wytłumaczy, co w tym właściwie jest złego?

To, że stworzyliśmy taki model kapitalizmu, który wszystkich nas zmusza do coraz bardziej brutalnej, rabunkowej eksploatacji wszelkich możliwych zasobów. Pracowników, społeczności lokalnych, środowiska naturalnego, kapitału społecznego, państwa i jego budżetu. Jeśli ostatnio w Ameryce zdecydowano się podnieść płacę minimalną, to przecież nie tylko z troski o najsłabiej zarabiających, ale głównie dlatego, że budżet już nie mógł udźwignąć kosztów pomocy socjalnej dla błyskawicznie rosnącej grupy pracowników zarabiających za mało, żeby się utrzymać. Ale płace to nie jest jedyny problem. Bo jednocześnie przedsiębiorstwa, pod presją konkurencji, ograniczały przywileje pracownicze, likwidowały zakładowe ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne, ograniczały zatrudnienie, a przede wszystkim zmniejszały pewność zatrudnienia. Żeby zwiększyć wydajność, Lee Iaccoca wprowadził zasadę, że co roku zwalnia się 10 proc. pracowników. To znaczy, że nikt pracujący uczciwie nie może już być pewien zatrudnienia. Niepewność stała się cechą wyróżniającą amerykańską gospodarkę. A inne kraje chcąc utrzymać zdolność konkurencyjną, muszą iść naszym śladem. Nawet w Japonii, gdzie uświęconą tradycją było dożywotnie zatrudnienie, kurację tracącego konkurencyjność Nissana zaczęto od masowych zwolnień – decyzji wcześniej nie do pomyślenia. Przedsiębiorstwa przestały troszczyć się o ludzi. Ale ktoś musi to robić przynajmniej w elementarnym stopniu. Cechą nowej gospodarki stało się więc to, że rządy muszą coraz bardziej przejmować dotychczasowe społeczne funkcje przedsiębiorstw. Dzięki temu rentowność gospodarki rośnie, ale warto się zastanowić, czy ten wzrost wart jest ceny, którą za to płacimy. Ameryka jest na przykład dużo bogatsza od Anglii i nieporównanie więcej wydaje na służbę zdrowia, ale w każdej grupie społecznej – od biedaków po multimilionerów – stan zdrowia Amerykanów jest znacznie gorszy od stanu zdrowia Anglików. Lekarze uważają, że jest to efekt wyniszczającego Amerykanów stresu będącego skutkiem nadmiernej konkurencji. Ale to nie wszystko. Żeby zmniejszyć koszty, przedsiębiorstwa ograniczają też pomoc dla społeczności lokalnych i ochronę środowiska, wymuszają uchwalanie ustaw obniżających podatki i cła na import zaopatrzeniowy, zwiększają presję na zamówienia rządowe i takie zmiany prawa, które poszczególnym branżom, albo nawet pojedynczym firmom, umożliwiłyby obniżenie kosztów albo zwiększenie przychodów.

Biznes zawsze wywierał taką presję.

Wszystkie zjawiska, o których mówimy, występowały wcześniej. Handel światowy też istniał. I konkurencja w sektorze finansowym również. Ale nieporównywalna jest skala, prędkość i łatwość, z jaką te zjawiska narastają, oraz brak reakcji obronnych będący skutkiem niespotykanego wpływu biznesu na politykę. Przy dzisiejszym poziomie konkurencji los coraz większej liczby przedsiębiorstw w najbardziej konkurencyjnych dziedzinach gospodarki w decydującym stopniu zależy od skuteczności presji wywieranej na rząd. Trudno się dziwić, że korporacje wydają na to coraz więcej pieniędzy i są w tym coraz skuteczniejsze. Kiedy w latach 70., za prezydentury Forda, pierwszy raz pracowałem w waszyngtońskiej administracji, od czasu do czasu jeden z kilkuset powszechnie znanych urzędnikom lobbystów – najczęściej reprezentujący związki zawodowe albo organizacje społeczne – prosił mnie o spotkanie. Umawialiśmy się wtedy na kanapkę w barze niedaleko mojego biura. Kiedy za prezydentury Clintona wróciłem do Waszyngtonu jako minister pracy, bary kanapkowe, gdzie się spotykaliśmy, znikły. Ich miejsce zajęły potwornie drogie restauracje, do których urzędnicy i kongresmani byli zapraszani przez ponad 60 tys. pracujących w Waszyngtonie reprezentujących biznes doskonale opłacanych lobbystów. I nie byli to już starzy działacze związkowi czy wynajęci podrzędni prawnicy, ale – często znani powszechnie – emerytowani politycy. W latach 70. co 30 emerytowany kongresman zajmował się lobbingiem. Teraz lobbowaniem zajmuje się co trzeci. Były pracownik Białego Domu czy Kongresu może za lobbowanie dostać pół miliona dolarów rocznie. Były szef komisji czy podkomisji w Kongresie dostaje dwa miliony za to, by wpływać na swoich byłych kolegów i kształtować prawo w dziedzinie, którą się wcześniej zajmował jako kongresman czy senator. Lobbing sprawia, że partie toczą zacięte boje w sprawach kulturowych albo symbolicznych, ale kiedy w grę wchodzą interesy biznesu, zdziwionym obywatelom ukazują się dziwne, zaciekle się zwalczające ponadpartyjne koalicje, które w tym starciu nie reprezentują wyborców, ale wspierające je lobby. Demokracja amerykańska stała się w dużym stopniu fasadą gry interesów różnych korporacji, a polityka jest coraz bardziej przedłużeniem brutalnej walki rynkowej.

Wyborcy tego nie widzą?

Nawet jeżeli widzą, to zwykle są bezradni. Przeciętny wyborca nie jest przecież w stanie ocenić argumentów, którymi politycy uzasadniają swoje stanowisko. A politycy są zdeterminowani, żeby się wywiązać z obietnic wobec lobbystów. Bo od tego zależy ich polityczna przyszłość. Bez wielkich pieniędzy nie można dziś odnieść sukcesu w polityce. Pewnie znów pan powie, że polityka zawsze wymagała pieniędzy?

Oczywiście. I to dużych pieniędzy.

Ale nie aż tak dużych. To też jest skutek zmian technologicznych. Kiedyś o sukcesie wyborczym decydowały programy i liczba dłoni uściśniętych w czasie kampanii wyborczej. Dziś uściśnięte dłonie też się liczą, ale decydujące znaczenie mają budżety na reklamy w telewizji, oprawę medialną i tysiące billboardów. To wymaga pieniędzy, o jakich w latach 70. politykom nawet się nie śniło. Programy mają mniejsze znaczenie. Różnią się coraz mniej, bo większość politycznych budżetów jest finansowana przez z grubsza tych samych sponsorów. Dla korporacji nie ma wielkiego znaczenia, z jakiej partii jest polityk, którego finansują. Ważne jest, żeby był skuteczny w reprezentowaniu ich interesów. A bez korporacyjnych pieniędzy nikt nie ma szans w polityce. Kiedy przychodzi do konkretnych rozstrzygnięć, często się więc okazuje, że zobowiązania wobec sponsorów tworzą silniejsze więzi niż partyjna lojalność czy uczciwość wobec wyborców. A zresztą wyborcom można przedstawić argumenty na prawie każdą tezę. Korporacje niemal zawsze potrafią znaleźć naukowców z poważnych ośrodków, którzy za odpowiednie pieniądze udowodnią wszystko. A jeżeli teza jest tak absurdalna, że żadna poważna instytucja naukowa w Ameryce nie pozwoli swojemu pracownikowi jej poprzeć, to lobbyści stworzą robiącą wrażenie atrapę. Powołają niby-naukowy instytut, stworzą ruch społeczny, który poprze ich postulaty, zorganizują kongresy niby-naukowe, na które zaproszą uczonych albo niby-uczonych z zagranicy, i będą propagowali sensacyjne niby-odkrycia. Jeżeli nie uda się tego zrobić w Ameryce, to stworzą instytut w Chinach, Korei czy Rosji, zorganizują ruch społeczny na drugim końcu świata, będą obwozili wynajętych zagranicznych niby-naukowców czy niby-działaczy społecznych i promowali ich w mediach, żeby przekonać opinię publiczną do najbardziej szkodliwych i absurdalnych pomysłów. Gdy w grę wchodzi los firmy albo całej branży, ani pieniądze, ani koszty społeczne nie mają znaczenia.

Mam wrażenie, że opisuje pan sytuację, która istniała w złotym okresie neoliberalizmu, czyli w latach 90., zanim opinia publiczna zaczęła zwracać uwagę na manipulujących nią fachowców od PR, zanim powstał ruch „społecznie odpowiedzialnego biznesu”, zanim korporacje zaczęły dbać o opinię przyjaznych środowisku i prawom człowieka, wrażliwych społecznie, pomagających słabszym.

Pan rzeczywiście w to wierzy?

A pan nie wierzy, że korporacja może się kierować dobrymi intencjami?

Nie mogę takiej sytuacji wykluczyć jako incydentu. Teoretycznie jakiegoś prezesa mogą ponieść emocje. Ale jeżeli jakaś korporacja chce przetrwać w warunkach takiej konkurencji, to w jej działalności nie ma miejsca na sentymenty. Musi zrobić wszystko, na co prawo pozwala, żeby maksymalizować zyski. I nie może pozwolić sobie na żadne wydatki, które nie są nakazane przez prawo lub które nie są konieczne dla zwiększenia zysku. Kto by sobie pozwolił na zbyteczne koszty lub kto by zrezygnował z jakiejkolwiek okazji powiększenia zysku, może być absolutnie pewien, że konkurencja wykorzysta to przeciw niemu.

Ale presja opinii publicznej wymusza na korporacjach postawy „odpowiedzialne społecznie”.

To jest złudzenie, któremu ulega szlachetnie myśląca część opinii publicznej. Nawet jeżeli korporacje czasem ulegają naciskom obywateli i na przykład pod wpływem zagrożenia bojkotem robią jakieś gesty, nie mają one wielkiego znaczenia i ich skutki zwykle długo nie trwają. Bo konsumenci są mniej konsekwentni w poglądach niż obywatele. Po zdarzeniach na placu Tiananmen na przykład Levi Strauss z dużym hukiem wycofał z Chin zlecenia na szycie swoich dżinsów. Na wielu konsumentach ta decyzja zrobiła wrażenie i zdecydowanie poprawiła wizerunek firmy. Ale kiedy ci sami konsumenci zobaczyli w sklepach dżinsy Levisa o kilka dolarów droższe od dżinsów konkurencji, wybrali to co tańsze. Po paru latach Peter Jacobi, szef Levi Straussa od przeszło ćwierć wieku, musiał ogłosić powrót do chińskich szwalni. Ale już było za późno. Levis stracił tak dużą część rynku, że przestał przynosić zyski. Rok później Jacobi i tak musiał odejść.

Uważa pan, że presja wywierana przez obywateli – bojkoty konsumenckie, pikiety przed sklepami – nie ma większego sensu?

Doraźny sens może mieć, ale jak długo może trwać skuteczny ekonomicznie bojkot czegoś, co jest tańsze? I jak długo korporacja, która zdecyduje się na chwilową rezygnację z możliwości pomnożenia zysków, może przetrwać na rynku, jeśli inni nie pójdą jej śladem? Zresztą, nawet gdyby wszyscy jej konkurenci zdecydowali się ze względów społecznych produkować coś drożej, to jest niemal pewne, że na zderegulowanym rynku pojawią się jacyś nowi gracze, którzy naruszą niepisaną umowę. Superkapitalizm działa bezlitośnie. A na dodatek w bardzo wielu sprawach opinia publiczna jest mocno podzielona. Na przykład Wal Mart pod naciskiem chrześcijańskiej opinii publicznej, pikiet i kampanii w mediach wycofał ze swoich aptek pigułkę wczesnoporonną. Gdy po długich wahaniach ogłosił tę decyzję, pod jego sklepami pojawiły się pikiety feministek, a w mediach zaczęła się kampania, że sieć narusza prawa kobiet. Podobny kłopot miał Ford. Środowiska gejowskie krytykowały go za promowanie w reklamach jednego modelu rodziny. Ford nie zrezygnował z reklam rodzinnych, ale wydał sporo pieniędzy na promowanie wizerunku firmy przyjaznej gejom. Wtedy został zaatakowany przez tradycjonalistyczne Stowarzyszenie Rodzin Amerykańskich. W każdej poważniejszej sprawie społecznej firmy znajdują się między młotem a kowadłem. Krytykowane są za wykorzystywanie taniej pracy dzieci. Ale gdy wycofują zamówienia z krajów albo firm, gdzie dzieci mogą być wykorzystywane, rusza fala krytyki, że ze względów marketingowych, w interesie swojego wizerunku, czyli z żądzy zysku, pozbawiły nędzarzy Trzeciego Świata nawet tego minimalnego zarobku, który uzyskiwały dzieci. Kiedy po jakimś tragicznym wypadku Conoco Phillips pod presją mediów oraz w trosce o bezpieczeństwo klientów i pracowników zabronił przynoszenia broni palnej do pracy, stowarzyszenie strzeleckie zagroziło bojkotem.

Politycy podlegają bardzo podobnej presji.

Zgoda. Tylko że politycy z natury rzeczy zawsze się odwołują do części elektoratu, a każda korporacja chce być akceptowana przez wszystkich konsumentów. Polityk opowiadający się za walką z globalnym ociepleniem ryzykuje utratę wyborców związanych ze szczególnie trującymi branżami, ale zyskuje głosy obrońców środowiska. To jest typowy mechanizm demokratyczny. Korporacja, która emituje dużo gazów cieplarnianych, niechętnie przyzna się, że woli szkodzić środowisku, niż zmniejszyć swoje zyski. Będzie raczej produkowała i promowała zatruwające publiczną świadomość fałszywe dowody, że jej działalność nie ma związku z globalnym ociepleniem. Dlatego nawet takie oczywiste prawdy, jak szkodliwość palenia tytoniu, tak wolno przebijają się do społeczeństwa. Jakie jest w takiej sytuacji racjonalne zachowanie korporacji, która ma maksymalizować korzyści?

Ulegać silniejszemu.

Niekoniecznie. Bo słabsi też mogą narobić firmie kłopotów. Jeśli firma chce w takich warunkach przetrwać, musi tworzyć pozory, inwestować w PR, budować wizerunek dobrego dla wszystkich. Głośno ustępować i po cichu dalej robić swoje. Ludzie są zbyt zajęci, by się w tym połapać i wykryć hipokryzję.

Jednak media często ją negliżują.

Media podlegają tym samym regułom co wszyscy. Po pierwsze, też muszą się liczyć z potęgą korporacji. Po drugie, muszą się liczyć z oczekiwaniami odbiorców. Nawet jeżeli odkryją hipokryzję jakiejś korporacji, mogą o tym napisać raz, dwa czy trzy razy, a potem muszą szukać innej sensacji, bo odbiorcy coraz szybciej się nudzą. Nikt nie chce w kółko czytać o nieprawościach jednej korporacji. Zwykle wystarczy, że firma spokojnie przeczeka kilkudniowy atak, a potem wyda trochę pieniędzy na kampanię wizerunkową, żeby wszystko wróciło do normy. Firmy nauczyły się już, jak radzić sobie z presją konsumencką. Wbrew pozorom, jej skuteczność staje się więc coraz mniejsza. I to nie dlatego, że korporacje są złe, tylko dlatego, że w nas samych – poza bardzo nielicznymi i niemającymi wielkiego znaczenia wyjątkami – obywatele przegrywają z konsumentami i inwestorami. To my, jako inwestorzy i konsumenci, wymuszamy na przedsiębiorstwach robienie tego, co jako obywatele uważamy za złe, a nawet głęboko niemoralne. A firmy – działając pod presją wywieraną przez nas jako konsumentów i inwestorów – wymuszają na politykach działanie przeciw nam jako obywatelom i pozbawiają nas – jako obywateli – realnej możliwości wpływania na politykę. Superkapitalizm wywołał najpoważniejszy kryzys demokracji od czasu amerykańskiej wojny o niepodległość. Jeżeli nie powstrzymamy inwazji superkapitalizmu do polityki, za naszego życia z demokracji zostaną tylko zaklęcia i dekoracje.

Ale jak można ten kryzys powstrzymać, skoro jego przyczyną jest radykalizacja rynku wywołana zmianami technologicznymi? Chce pan powrotu do regulowanych, kontrolowanych rynków i cofnięcia konkurencji do stanu z połowy XX w.?

To by był oczywisty absurd. Radykalizacja rynku jest źródłem wyzwań, przed którymi stoimy, ale problemy tworzy nie wzrost konkurencji, tylko brak politycznej odpowiedzi na nową sytuację.

A jak pana zdaniem powinna wyglądać ta polityczna odpowiedź?

Przede wszystkim trzeba polityce przywrócić jej rolę. Trzeba sprawić, żeby znów zaczęła reprezentować wspólne interesy nas jako obywateli. Trzeba odtworzyć równowagę między demokracją a kapitalizmem.

Ale jak to zrobić?

Merytorycznie to jest dziecinnie proste. Przede wszystkim ograniczając napływ pieniędzy do polityki. Dlaczego godzimy się na to, by każda kolejna kampania wyborcza w praktycznie wszystkich krajach demokratycznych była droższa od poprzedniej? Musimy stworzyć mechanizm, który zatrzyma ten proces.

Tylko jak?

Myśli pan, że gdyby kandydaci nie mieli prawa wiedzieć, kto wpłacił pieniądze na ich rachunki wyborcze, to korporacje i firmy lobbingowe byłyby równie szczodre? Wystarczy zastąpić te rachunki ślepymi funduszami kontrolowanymi przez sądy, żeby bardzo osłabić więź zobowiązań między politykami a korporacjami. Myśli pan, że korporacje byłyby takie szczodre, gdyby wydatki na PR, lobbing i wsparcie kampanii wyborczych musiały być szczegółowo zatwierdzane w powszechnym głosowaniu akcjonariuszy? Myśli pan, że politycy nie zaczęliby bardziej rzeczowo rozmawiać z wyborcami, gdybyśmy im zabronili posługiwania się billboardami i reklamówkami telewizyjnymi? Wystarczy kilkanaście takich regulacji, żeby obywatele odzyskali minimum kontroli nad polityką.

Gdyby to było takie proste, to obywatele dawno by wprowadzenie tych regulacji wymusili na swoich politykach.

Ja myślę, że by wymusili, gdyby tego chcieli. A nie chcą, bo jako inwestorzy i konsumenci są tak zajęci innymi sprawami, że ciągle jeszcze nie zdają sobie sprawy, w jak fatalnym stanie znalazła się demokracja i jak szybko musimy coś zrobić, jeśli ją chcemy obronić.


rozmawiał Jacek Żakowski

Robert B. Reich (ur. 1946) przez kilkadziesiąt lat łączył karierę profesora ekonomii, prawa i politologii z pracą w kolejnych amerykańskich rządach. Profesor uniwersytetów Harvard, Brandeis, a obecnie Berkeley był kolejno zastępcą głównego radcy prawnego rządu w republikańskiej administracji Geralda Forda, dyrektorem departamentu planowania w Federalnej Komisji Handlu za prezydentury Jimmy’ego Cartera i ministrem pracy w rządzie prezydenta Clintona. W 1990 r. należał do założycieli kwartalnika (obecnie miesięcznika) „American Prospect” – dziś głównego pisma amerykańskich liberalnych demokratów. Otrzymał wiele nagród – m.in. w 2003 r. nagrodę Fundacji Vaclava Havla.

Wydał kilkanaście książek. Światowym przebojem stała się przełożona na przeszło 20 języków „Praca narodów. Przygotowanie się do kapitalizmu XXI wieku” (wyd. pol. Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 1996). W USA duże poruszenie wywołała dwa lata temu jego książka „Reason. Why Liberals will Win The Battle for America” zapowiadająca nadchodzące zwycięstwo lewicowych demokratów nad republikańskimi radykalnymi neokonserwatystami. We wrześniu ukazała się w USA jego najnowsza, od kilku miesięcy zapowiadana przez poważne amerykańskie media, książka „Supercapitalism. The Transformation of Bussiness, Democracy, and Everyday Life”.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum dystrybutyzm w teorii i praktyce Strona Główna -> Varia Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin